o wystawach / exhibitions

POCZĄTEK.

Twórczość Artura Rychlickiego zawsze była w swym duchu mocno przesiąknięta myślą Tadeusza Kantora. Widać to chociażby w traktowaniu życia ludzkiego jako wiecznej wędrówki, a samego artysty jako tułacza. Kantorowskie ciągłe nawiązywanie do Odysei może wskazywać, że – jak pisze Jaromir Jedliński – miał on nadzieję na powrót, albo przynajmniej możliwość powrotu do domu. Zauważmy jednak, że pierwszym domem Człowieka był ogród. Jest przecież napisane: „Bóg wziął zatem człowieka i umieścił go w ogrodzie Eden, aby uprawiał go i doglądał”. A przy tym dał człowiekowi taki rozkaz: „Z wszelkiego drzewa tego ogrodu możesz spożywać według upodobania; ale z drzewa poznania dobra i zła nie wolno ci jeść, bo gdy z niego spożyjesz, niechybnie umrzesz”. Rychlicki na swojej najnowszej wystawie przygląda się właśnie „Ogrodom szczęśliwości”: miejscom pełnym życia, krainom mlekiem i miodem płynącym, oazom, rajom na ziemi – tyle że kiedyś, w przeszłości, bo obecnie pozbawionym sensów, nadziei i obietnic, często martwym. Przygląda się miejscom, gdzie ktoś zerwał owoc z drzewa poznania, ale owoc ten był skwaszony, więc przestano ogród pielęgnować, porzucono go, dano mu zdziczeć (a może raczej: wyjałowieć). Co jakiś czas tylko ktoś tam zagląda i może nawet zachwyca się znajdywanymi tam ruinami, śladami po człowieku, po krótkiej chwili jednak opuszcza ten ogród i udaje się w podróż – do kolejnego. KONIEC. W sierpniu tego roku rozmawiałem z Arturem przez telefon. Byliśmy oddaleni o dokładnie 3706 km – ja siedziałem akurat w Katowicach, a Artur spacerował po ulicy będącej piaszczystą polną drogą w Mo’ynoqu, w Uzbekistanie, w miejscu, gdzie kiedyś było Jezioro Aralskie, a obecnie nowe próbuje zastąpić stare. Artur właśnie kończył robić ostatnie zdjęcia na tę wystawę. Z całej rozmowy zapamiętałem tylko jeden fragment: „Za późno. Jesteśmy tu za późno”. To znamienne, że słowa te mogą oznaczać zarówno to, że nie ma tam już ogrodu, jak i to, że nie ma tam już jego ruin.

Jakub Dziewit 

(...) od frontu szedł ogródek i widok na fabrykę, a z lewej szła tak samo jak od frontu ostatnia zamiejska ulica, nie brukowana, otoczona rowami o kilkołokciowej głębokości, nad którymi rosły stare, umierające drzewa, chylące się coraz bardziej, podmywane ściekami spływającymi z sąsiednich fabryk, a za nimi oczy leciały po wielkim kawale ziemi, pełnej dołów, kałuż, gnijącej wody, zafarbowanej odpływami z blichów i apretur, stosów rumowisk i śmieci, jakie tutaj wywożono z miasta, rozwalonych pieców cegielnianych, grup drzew poschniętych, śladów zagonów, kup gliny pozostawionej od jesieni, domków skleconych z desek (...) co swoją zdrową czerwonością i martywmi, twardymi konturami raziły wprost oczy (…)

(...) Błoto było czarniejsze i płynniejsze, trotuary zmieniały się przed każdym prawie domem, raz były szerokie z kamienia, to biegły wąskim wydeptanym paskiem betonu, albo szło się wprost po drobniutkim zabłoconym bruku, który kłuł przez podeszwy. Rynsztokami płynęły ścieki z fabryk i ciągnęły się niczym wstęgi brudnożółte, czerwone i niebieskie; z niektórych domów i fabryk położonych za nimi przypływ był tak obfity, że nie mogąc się pomieścić w płytkich rynsztokach, występował z brzegów, zalewając chodniki kolorowymi falami, aż po wydeptane progi niezliczonych sklepików, ziejących z czarnych zabłoconych wnętrzy brudem i zgnilizną (...)

Władysław Reymont „Ziemia obiecana”


Photographs taken in oil fields in Azerbaijan in 2017

series of 20 prints / photograph size – 39cm x 39cm / frame size - 60cm x 60cm / five numbered copies plus one author’s copy / silver prints / premiere: 2017

Romantyczna, ciągle w naszej świadomości obecna podróż. Ciągła podróż, ciągłe szukanie miejsca „na zawsze”, wieczne nowalisowskie wędrowanie „do domu”, które to czyni z naszej egzystencji magiczne koło powrotu, wyznaczając oprócz jakości tej egzystencji, również jej granice. Pamiętając o sztuce polskiej, to będzie choćby kantorowski „wieczny wędrowiec”, będący jej quasi-fizycznym, natomiast jego trupa teatralna – ściśle fizycznym, uosobieniem.

Choć na codzień wydawać by się mogło, że najprościej doszukiwać się można tajemnic naszej egzystencji bezpośrednio w otaczającej nas „aktualnej” rzeczywistości. Wszelkie takie próby wydają się jednak wciąż chybione. Dokument, fotografia prasowa, materiały zbierane przez różnej maści historyków – jako realistyczny opis rzeczywistości – mówią nam bowiem o zdarzeniu, o czymś w rodzaju "faktu", nie zaś o jego istocie. Odpowiadają na pytania "gdzie", "co" i "jak", starając się również opowiadać na pytania "dlaczego" i "po co", nie dochodząc jednak do sedna tych pytań.

Wystawa „Podróżni” ma formę opowieści. Obserwujemy dwójkę ludzi w ich wędrówce do własnego mitycznego wyśnionego Domu. Jesteśmy obecni przy najważniejszych chwilach tej podróży. Od chwili najważniejszej – podjęcia decyzji, wykonania pierwszego kroku, dzięki któremu zawsze wszystko się zaczyna, poprzez późniejszą ich wędrówkę przez miejsca „źródłowo” archetypiczne – kościół, rynek miasta które opuszczają „na zawsze” ze złudnym przekonaniem, ze to nie jest „ich” miejsce. Ich późniejsza wędrówka kończy się na stacji kolejowej z której wyruszą – taką mają zapewne nadzieję – dalej w poszukiwaniu lepszego Domu. Niestety jakakolwiek chęć ucieczki i poszukiwań innego świata jest tylko ułudą, „niemożliwym”, ich trud jest absolutnie bezsensowny.

Stacja od lat jest nieczynna.


Photographs taken in the area of Lower Silesia and the Sudetes

series of 21 prints / photograph size – 29,5cm x 39,5cm / frame size – 36cm x 48cm / five numbered copies plus one author’s copy / silver prints / premiere: 2004

Wykonując zdjęcia do wystawy „Cisza nad Lutowiskami” (1998 rok) napisałem, że „wędrując po beznadziejnie pustych przestrzeniach okolic Lutowisk, nie miałem pojęcia ilu nieobecnych tam spotkałem...”. Wtedy historia tych miejsc była, może nie tajemnicą, ale na pewno zapomniana. Nie mając podstawowego dzisiaj medium informacyjnego, bazowałem na krótkich wzmiankach wydłubywanych z przewodników po Bieszczadach, czy Przedgórzu Przemyskim. Mówiły one o ilości mieszkańców, narodowości, religii tych ludzi. Wspominały o miasteczkach, synagogach, targach „słynnych w Europie”. Zdarzało się też – nierzadko – że nie wspominały w zasadzie o niczym. Tzn. co najwyżej, że tu a tu jest sklep (którego akurat już nie ma), przystanek PKS (którego to pekaesu też już nie ma) i że jest coś tam jeszcze, ale co, to nie pamiętam. Wspomnienie o tym, że „pewnego dnia 1942 roku” społeczność, która stworzyła wspomniane „targi słynne w Europie”, miasteczka z rynkiem drewnianym „obecnie niemożliwym do zlokalizowania” została zlikwidowana z iście teutońską precyzją nie było traktowane jako szczególnie istotne.

Minęło trochę lat i okazało się, że zapomnienie nie jest już pożądane. Że zabita społeczność, razem z zarośniętymi przez lata resztkami artefaktów może stać się całkiem ciekawą atrakcją turystyczną. Odkopano lub wyremontowano ułomki synagog, odchwaszczono kirkuty, na tym zaś, na którym urządzono „plac zabaw dla dzieci”, huśtawki usunięto. Wyznaczono szlaki przypominające o wielokulturowości tych miejsc, powtykano tu i ówdzie tabliczki informacyjne. Wydawać by się mogło, że smutny i nostalgiczny wydźwięk „Ciszy nad Lutowiskami”, związany z pewnie banalnym i oczywistym strachem przed przemijaniem „na zawsze”, którego doświadczałem dość symbolicznie, a zarazem i podręcznikowo, właśnie w Lutowiskach był nieuzasadniony. Że nie istniało tutaj to „na zawsze” zaś w konsekwencji, że fotografie z tych miejsc stały się nieadekwatne. W zasadzie o nowych zdjęciach z miejsc, w których byłem przed laty nie chciałem nic napisać. Zwłaszcza po tym jak jedna z mieszkanek Lutowisk w krótkiej rozmowie powiedziała – i nie było to zdanie odosobnione – że temat żydowski jest trochę oklepany. Całkowicie się z tym zgadzając, trzeba jednocześnie zdać sobie sprawę, że nazwanie „oklepanym” koniec pewnej, obojętne jakiej, kultury wyraża w dość dosadny sposób jakość naszej cywilizacji.

 Wykonując zdjęcia do wystawy „Cisza nad Lutowiskami cześć II” (2016/2017) zauważyłem, że z czasem odbudowane synagogi na powrót popadają w ruinę (w końcu Żydów już tam nie ma), wytyczone szlaki zarastają, a z tu i ówdzie wetkniętych tabliczek informacyjnych smaganych deszczami znika powoli tekst. Historia tych miejsc, nie będąca już tajemnicą, staje się na powrót zapomniana.


Photographs taken in the area of Western Ukraine, the Low Beskids and the Bieszczady mountains, which before the War were predominantly inhabited by the Jewish population, particularly in small towns.

series of 21 prints / photograph size – 29,5cm x 43cm / frame size – 41cm x 58cm / three numbered copies plus one author’s copy / mixed technique: silver, gouache, tracing paper, acrylic / premiere: 1999